niedziela, 26 stycznia 2014

Seoul czyli dzień w sumie czwarty

W niedzielę pojechali my do Seulu. No i chcieli kupić bilet u kierowcy a tu trzeba gotówką, Przemka karta nie przeszła, moja nie była zbliżeniowa, więc nawet nie próbowałam, a gotówki brak. To my wrócili do hotelu i 100 dolarów na koreańskiego wona wymienili. Pani nam dała banknotów trochę, najniższy nominał 10 tysięcy, wróciliśmy do autobusu, wchodzimy, a pan mówi (chyba, bo po koreańsku mówił do nas coś), że zgodne 4 tysiaki, bo wydać nie ma. No a my tyż ni mamy i co teraz? Kazał wsiadać, chyba (myślę sobie) uzbiera trochę pieniążka i nam wyda przy wysiadce. Jechaliśmy godzinę, już się stacja zbliża idę zapłacić, a pan nam każe wychodzić, poddenerwowany był, mówi a raczej pokazuje: idźcie sobie! W ten sposób pojechaliśmy do Seulu za darmo. Tym oto autobusem: 





No i potem się trochę kłóciliśmy, bo żadne z nas nie wiedziało, jak się w tym mieście odnaleźć, same krzaczki, jak co po angielsku to takim małym drukiem, że ledwo odczytać się dało. Wszystko mało intuicyjne było. W metrze bilet trzeba było kupić do konkretnej stacji. Bilet Przemka się zaciął i on wyjść nie mógł z bramki na docelowej stacji i przez barierkę przeskoczył. W drugą stronę mnie się to stało, ale miły pan Koreańczyk (oni są tacy mili i działają błyskawicznie!) przyłożył swoją kartę do czytnika i mnie wypuścił. Nie wiem w czym był problem w sumie, dziwne bardzo.

No i muszę przyznać, że się w ogóle nie odnajduję w takich wielkich miastach. Mam ochotę z nich uciekać. Człowiek na człowieku, ścisk, gwar, hałas a poza tym nikt nic nie wie. Suma summarum obejrzeliśmy tylko dwa miejsca: ulicę Insa-dong i generalnie obszar ukazany na mapie. 



































Największe wrażenie zrobiła na mnie buddyjska świątynia Jogyesa. Zdjęć ze środka nie mam, bo nie wolno było. Szkoda baaardzo, ponieważ w środku jest tak wspaniale, tak przepięknie i tak świątecznie, że aż żal tego nie sfotografować. Ludzie autentycznie tam medytują, modlą się na takich buddyjskich różańcach, czytają jakieś księgi. Zaproszono nas do środka. Weszliśmy boso. I podziwiali. Co prawda nam zdjęcia nie wolno było zrobić, jednak są zdjęcia w sieci i nie omieszkam tutaj wkleić jednego znalezionego. Przestrzeń, kolory, nastrój i tak są nie do uchwycenia. 







Z zewnątrz wygląda to mniej więcej tak. Zimą :)


























No i potem to już tylko w miasto, szybko zjeść coś i wracać, bo gdy zaszło słońce zrobiło się zimno nie do wytrzymania. 
Zgłodniali poszukiwaliśmy czegokolwiek, co można byłoby zjeść. Wpadliśmy prosto w ramiona Burger Kinga. Zamówiłam crispy chicken i jakież było moje zaskoczenie, kiedy ugryzłam pierwszy kawałek i okazało się, że bułka jest... słodka! Błe, fuj, ohyda, nie wiem, jak można śniadać burgera ze słodką, maślaną bułką. I jest to odkrycie Korei kolejne, że oni nie znają smaku ani w ogóle nie wiedzą co to jest pieczywo nie-słodkie. Tu jest słodkie wszystko, co jest pieczywem. Ohyda. No ale najadłam się, napiłam (zamówiłam herbatę, dostałam czarną kawę - czyli communication gap). Koreańczycy za cholerę nie mówią po angielsku. Tzn doskonale udają, że Cię rozumieją, mówiąc do Ciebie jakieś słowa, które są angielskie niby, ale układają się w szyk zdania totalnie niezrozumiały. I jest jedna wielka zgaduj zgadula, czyli jak się uda to fajnie, a jak nie, to zamiast ciepłego kotleta dostaniesz zimną rybę.

Podróże między uliczkami na głodzie i w zimnie bywają frustrujące. Następnym razem jedziemy na Mazury, albo do jakiejś leśnej głuszy.





sobota, 25 stycznia 2014

Dzień 3 czyli jet lag istnieje

Jet lag istnieje, doświadczyłam go w sobotę, jak najpierw zasnąć nie mogłam, a potem 6 godzin w ciągu dnia przespałam. Padało, było pochmurno, więc zostaliśmy w domu. 

Po całodniowym spaniu, wstałam z łóżka ok 18.00 (10.00 polskiego czasu) i zdecydowaliśmy się zjeść dziś po amerykańsku i pojechać do Suwon na steka. Jednak miła pani w recepcji (one są takie miłe, że ilekroć odchodzę z recepcji mam wrażenie, jakbym była po półgodzinnym relaksującym masażu) spokojnym tonem wytłumaczyła nam, że Outback Steak House jest też tu, na miejscu, w Metropolis (takie coś a'la Silesia City Center). No i pieszo się tam przeszliśmy.

Na wstępie nie było wolnych miejsc, ale Pani zapisała Przemka nazwisko kosmicznymi koreańskimi literami i dała nam taki dysk oto, który zaczął wibrować, kiedy miejsce się zwolniło. Mogliśmy sobie zatem pójść na spacer piętnastominutowy i wrócić, jak dysk zaczął wibrować. Ostatecznie usiedliśmy sobie na ławce. 





















Potem to już tylko uczta. Nie pamiętam, jak się nazywał, ale był medium - jak ściągnięty z grilla. Cudny. Sałatki z sosem musztardowym i grejpfrutowym, piwo i mogliśmy się poczuć jak w Detroit. 





Tyle się działo w sobotę. O, obejrzałam jeszcze film "Boisko bezdomnych" i próbowałam podłączyć USB do telewizora, ale nie odnaleźliśmy sie w "krzaczkach", gdyż, bowiem nie było wyboru języka. Aaa i wieczorem dzwoniliśmy do mamy, przez skype. Ale to było fajne! Przy okazji pozdrawiam całą moją rodzinę :* 

piątek, 24 stycznia 2014

Koreański zestaw obiadowy czyli dzień 2

Dzisiaj sama w miasto poszłam sobie. Cisza i spokój, staruszkowie, ludzie sprzątający ulice i młodzież. Nikogo więcej na ulicy. Totalna pustka w mieście, które jeszcze wczoraj zupełnie tętniło życiem. Byliśmy częścią tego tętnienia i poszliśmy do restauracji.

Było tak:















Tu na zdjęciu powyżej dopiero początek. Miła pani przyniosła potem dużo jakiegoś trawska.Wyglądało jak trawa skoszona na polu, ale jak się to usmażyło, to było przepyszne. Zdjęcie poniżej ukradłam z jakiegoś bloga i opisuję, co z tego było wczoraj na talerzu.


nr 4 to TRAWA, o której piszę, w sosie fasolowym z sezamem.
nr 11: podobno koreański specjał, bardzo pikantny KIMCHI czyli sfermentowana kapusta, jest wszędzie, można ją kupić w markecie w tysiącach odmian, podobno wybitne, choć czy ja wiem... Przem to lubi :)
nr 5: czosnek, choć inaczej nam został podany, już taki w plasterkach z sosem.
nr 6: sos jakiś taki olej nie wiem sezamowy, w środku z kawałkami orzechów.
nr 7: marynowana cebula, choć nasza była w krążkach, nie takich kawałkach.
nr 14: danie główne, którym w naszym wypadku była wołowina, pokazana poniżej, na tacy z nieznanym gatunkiem grzyba i plastrem cebuli.




No i ta zupa... Nie ma zdjęcia, może i lepiej. 
Do tego duże ilości wody i niemieckie piwo, czyli nudy...



czwartek, 23 stycznia 2014

trzeba podróżować czyli KOREA POŁUDNIOWA dzień 1

Jeszcze do końca nie dotarło do mnie gdzie jestem. To nie jest Londyn, ani Lądek Zdrój, to nie jest Europa i to jasne jak słońce, bo wszystko jest tu inne zupełnie, no ale od początku.

KLM czyli holenderskie królewskie linie lotnicze. Mogłabym z nimi latać zawsze. Już mniejsza o to, jak miłe są panie i panowie z obsługi, że pan pilot wychodzi z kabiny i życzy nam wszystkim miłego pobytu. Jedzenie! Jeśli jest dobre, każda podróż jest wytchnieniem, spełnieniem marzeń, szczęściem. Ponieważ znam mój brzuch i jego potrzeby i wiem, że zmiana czasu i że niewiadomo co się będzie działo, to zamówiłam sobie podczas rezerwacji zestaw 'lowfat' i to był strzał w 10! Pierwsze danie, po wejściu na pokład w Amsterdamie, to był ryż z kurczakiem z warzywami w sosie z pomidorów z curry, surówka z warzyw z kurczakiem, sałatka owocowa i woda. Pyszne, ciepłe, do tego bułka zbożowa i masło, no i do picia wszystko, co tylko można sobie wymyślić. Dużo wody i kawy piłam, bo lubię. Ale nie poużywałam, bo podróż nad Mongolią, Uralem, Kaukazem i Chinami najzwyczajniej w świecie przespałam. Przespałam 6 godzin podróży, obudzona w połowie przez miłą panią, która zaproponowała mi lody waniliowe i oczywiście nie odmówiłam :)

Potem na śniadanie, które w czasie Koreańskim chyba było lunchem, była polenta z suszonymi owocami, sałatka owocowa i ta bułeczka. Aaa i jogurt morelowy. To było wspaniałe! 

Droga do Amsterdamu też wcześniej z KLM i tym razem kanapki z ciemnego pieczywa i ciasteczko kruche z toffi na deser.

Przyleciałam do Korei o 7:47 polskiego czasu. To już chyba było późne popołudnie tutaj. Jeszcze jasno, słonecznie, dość ciepło (w stosunku do Warszawy, w której w dniu wyjazdu było -11 st C). W ogóle bardzo późno zaczęło się tu ściemniać. Koło 18.30 dopiero. Z kolei rano bardzo długo jest ciemno - prawie do 8.00. 

Pierwsze niezwykłe doświadczenie to lotnisko Schiphol w Amsterdamie. Jest ogromne. Nie mam żadnego zdjęcia, bo byłam tak zaaferowana przyglądaniem się mu, że już nie zdążyłam nawet pomyśleć o tym, że można byłoby to utrwalić. Po pierwsze jest przewielkie. Przemieszczenie się z jednego miejsca do drugiego potrafi zająć niemal pół godziny. Dobrze, że są takie cudowne chodniki, które idą za nas, a  jak się doda do tego własny chód, to już w ogóle jakby się sunęło po wodzie. Myślę, że to jest ważne, kiedy się ma przesiadkę za godzinę a trzeba się przedostać z terminala A do F (tak jak ja). 

Myślałam, że nic mnie już nie zaskoczy, ale myliłam się. Bo kiedy wysiadłam na lotnisku w Seulu, to dopiero się okazało, co to jest wielkie lotnisko. Szłam i szłam, sunęłam po chodniku i sunęłam. Po czym się okazało, że po bagaż trzeba jechać jeszcze kolejką - takim mini-metrem i dopiero stamtąd do odprawy paszportowej. Trzeba było deklarację wypisać, że nie mam narkotyków i sztabek złota i że grubych dolców nie wwożę. Bo jeśli tak, to 5 lat paki jak nic - tak ostrzegali i poczułam się trochę jak w urzędzie skarbowym w Polsce. Potem odcisnęłam dwa palce dla koreańskiego ministerstwa spraw zagranicznych, dałam zrobić zdjęcie moim oczom. I dopiero wtedy po bagaż. 

No a jak już odebrałam, to się ukazała moim oczom feeria barw, mieszanka kiczu i nowoczesności, na zewnątrz przemieszana z bardzo surową naturą, ostrymi zboczami pagórków, ogromną liczbą sosen, drzew dziwnego gatunku. I panowie śpiewający tenorem klasykę światowego dziedzictwa operowego. 

Zjadłam kanapkę, bo głodna już byłam (W7000) i kupiłam bilet do Dongtan (W14700). 1000 wonów to około 2,90 zł. Postanowiłam napisać o cenach, bo jak ktoś szuka info na temat wyjazdów, to czasem się przyda taka nowina.



























No i pojechałam do hotelu. Dłuuugo, prawie 2 godziny. Nie spodziewałam się, że trwa to tyle i już po pół godziny siedziałam jak na szpilkach. Jechałam busem z moją współtowarzyszką podróży samolotem. Bardzo miła pani łamanym angielskim tłumaczyła mi, gdzie wysiąść. Wysiadłam w zasadzie pod samym hotelem. Przemek już czekał na mnie. No i to było najwspanialsze, znów się zobaczyć. 

Poszliśmy na kolację. Ale o niej już w kolejnej odsłonie.