W niedzielę pojechali my do Seulu. No i chcieli kupić bilet u kierowcy a tu trzeba gotówką, Przemka karta nie przeszła, moja nie była zbliżeniowa, więc nawet nie próbowałam, a gotówki brak. To my wrócili do hotelu i 100 dolarów na koreańskiego wona wymienili. Pani nam dała banknotów trochę, najniższy nominał 10 tysięcy, wróciliśmy do autobusu, wchodzimy, a pan mówi (chyba, bo po koreańsku mówił do nas coś), że zgodne 4 tysiaki, bo wydać nie ma. No a my tyż ni mamy i co teraz? Kazał wsiadać, chyba (myślę sobie) uzbiera trochę pieniążka i nam wyda przy wysiadce. Jechaliśmy godzinę, już się stacja zbliża idę zapłacić, a pan nam każe wychodzić, poddenerwowany był, mówi a raczej pokazuje: idźcie sobie! W ten sposób pojechaliśmy do Seulu za darmo. Tym oto autobusem:
No i potem się trochę kłóciliśmy, bo żadne z nas nie wiedziało, jak się w tym mieście odnaleźć, same krzaczki, jak co po angielsku to takim małym drukiem, że ledwo odczytać się dało. Wszystko mało intuicyjne było. W metrze bilet trzeba było kupić do konkretnej stacji. Bilet Przemka się zaciął i on wyjść nie mógł z bramki na docelowej stacji i przez barierkę przeskoczył. W drugą stronę mnie się to stało, ale miły pan Koreańczyk (oni są tacy mili i działają błyskawicznie!) przyłożył swoją kartę do czytnika i mnie wypuścił. Nie wiem w czym był problem w sumie, dziwne bardzo.
No i muszę przyznać, że się w ogóle nie odnajduję w takich wielkich miastach. Mam ochotę z nich uciekać. Człowiek na człowieku, ścisk, gwar, hałas a poza tym nikt nic nie wie. Suma summarum obejrzeliśmy tylko dwa miejsca: ulicę Insa-dong i generalnie obszar ukazany na mapie.
Największe wrażenie zrobiła na mnie buddyjska świątynia Jogyesa. Zdjęć ze środka nie mam, bo nie wolno było. Szkoda baaardzo, ponieważ w środku jest tak wspaniale, tak przepięknie i tak świątecznie, że aż żal tego nie sfotografować. Ludzie autentycznie tam medytują, modlą się na takich buddyjskich różańcach, czytają jakieś księgi. Zaproszono nas do środka. Weszliśmy boso. I podziwiali. Co prawda nam zdjęcia nie wolno było zrobić, jednak są zdjęcia w sieci i nie omieszkam tutaj wkleić jednego znalezionego. Przestrzeń, kolory, nastrój i tak są nie do uchwycenia.
Z zewnątrz wygląda to mniej więcej tak. Zimą :)
No i potem to już tylko w miasto, szybko zjeść coś i wracać, bo gdy zaszło słońce zrobiło się zimno nie do wytrzymania.
Zgłodniali poszukiwaliśmy czegokolwiek, co można byłoby zjeść. Wpadliśmy prosto w ramiona Burger Kinga. Zamówiłam crispy chicken i jakież było moje zaskoczenie, kiedy ugryzłam pierwszy kawałek i okazało się, że bułka jest... słodka! Błe, fuj, ohyda, nie wiem, jak można śniadać burgera ze słodką, maślaną bułką. I jest to odkrycie Korei kolejne, że oni nie znają smaku ani w ogóle nie wiedzą co to jest pieczywo nie-słodkie. Tu jest słodkie wszystko, co jest pieczywem. Ohyda. No ale najadłam się, napiłam (zamówiłam herbatę, dostałam czarną kawę - czyli communication gap). Koreańczycy za cholerę nie mówią po angielsku. Tzn doskonale udają, że Cię rozumieją, mówiąc do Ciebie jakieś słowa, które są angielskie niby, ale układają się w szyk zdania totalnie niezrozumiały. I jest jedna wielka zgaduj zgadula, czyli jak się uda to fajnie, a jak nie, to zamiast ciepłego kotleta dostaniesz zimną rybę.
Podróże między uliczkami na głodzie i w zimnie bywają frustrujące. Następnym razem jedziemy na Mazury, albo do jakiejś leśnej głuszy.